Święta, święta i po świętach... Jedyną pamiątką są góry jedzenia zalegające w zamrażarce ;)
Ale dziś nie o tym. Luty był kiepskim miesiącem, między innymi dlatego, że "pożegnano się ze mną" w pracy, której naprawdę byłam zaangażowana. Głównie dlatego, że pracy mi dokładano, a ja niezbyt potrafiłam się postawić, że się nie wyrabiałam... No i w ten sposób od dwóch miesięcy jestem osobą poszukującą pracy - setki wysłanych cv, parę rozmów, z których póki co żadna nie przyniosła rezultatu... Już nawet mój mężczyzna się wkurza, żeby chromolić te wszystkie oferty pracy, bo to jakiś dramat (niektóre oferty wystawiane są chyba tylko dla picu i to nawet ze strony poważnych firm)... Ostatnio nawet przy kolejnej takiej rozmowie powiedziałam do niego "przecież muszę szukać pracy, pisać i wysyłać CV, chodzić na rozmowy, bo przecież praca sama mnie nie znajdzie".... A jego tekst, że ci wszyscy prywaciarze to debile, skoro nie potrafią docenić dobrego pracownika (czyli, że mnie - słodki jest, prawda ;)) zbyłam śmiechem. No i następnego dnia dostałam telefon od byłego szefa, czy jest możliwość, żebym wróciła do pracy - czyli że jednak praca sama do mnie przyszła ;)
I tu jest problem, bo w sumie lubiłam swoją pracę i współpracowników, ale z drugiej strony mam chęć mu powiedzieć, żeby się wypchał trocinami. Bo będąc lojalnym pracownikiem tyle czasu nie spodziewałam się, że polecę z dwutygodniowym wypowiedzeniem. I w sumie nikogo nie interesowało, czy będę miała za co spłacać kredyt hipoteczny albo za co żyć, czy mam inną pracę na oku, itp... Była tylko rozmowa typu "mam nadzieję, że rozstaniemy się w dobrych stosunkach" i bukiet kwiatów na "dowidzenia"...
Sama nie wiem, co w takiej sytuacji zrobić - czy dalej szarpać się z szukaniem pracy, czy wrócić do poprzedniego miejsca, choćby tylko na przeczekanie. Z chęcią posłucham waszych rad.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz